środa, 11 września 2013

Moja motocyklowa historia


 Yamaha YZ 125

       Od dziecka podawałam tacie klucze kiedy dłubał coś przy naszym Volkswagenie Typ 3 z ’63 roku. Dziecięciem będąc nauczyłam się odróżniać klucz płaski od nasadowego, po czym mój motoryzacyjny bakcyl nieco ucichł. Nie dawał zbytnio o sobie znać do momentu kiedy miałam hmm... mniej więcej 16 lat. Wtedy odkryłam coś tak wspaniałego jak motocykle offroad’owe. No i wpadłam po uszy... Uciułałam trochę grosza, rodzice trochę dorzucili i tak oto nabyłam swoje pierwsze motoryzacyjne dziecko - Yamahę YZ 125. Starą, rozklekotaną, dla niektórych nadającą się tylko do huty na przemiał. Ale miała coś w sobie, zaryzykowałam i kupiłam sobie niebieską skarbonkę. Spędziłam dziesiątki godzin w garażu, często kręcąc śrubkami do czwartej nad ranem. Nie udałoby mi się, gdyby nie mój Przyjaciel - „odkręć to, teraz tamto”. Po dwukrotnym rozłożeniu i złożeniu dwusuwowego silnika pod jego czujnym okiem, byłam w stanie zrobić to sama w jakąś godzinę. „Igrekzetka” przysparzała mnóstwa problemów, psuła się co chwilę, miałam problem z niektórymi częściami ze względu na jej wiek, ale w końcu osiągnęłam cel - była idealna. Dokładnie taka jak chciałam (jedynie różowe lagi spędzały mi sen z powiek). Moja przygoda z offroadem trwała ponad 3 lata. 3 lata taplania się w błocie, głodu adrenaliny i nauki jak co działa. Cross jest idealnym przygotowaniem to późniejszego wojowania na ulicach. Uczy refleksu, uświadamia jak motocykl zachowuje się w poślizgu (co uwierzcie mi - przydało się w przyszłości) a co więcej - uczy pokory. Nie raz poleciałam w krzaki bo coś „nie wydało”, ale dzięki temu niebieskiemu motorkowi, nauczyłam się oceniać własne możliwości.
 
fot. Adam Strzelecki

 

Suzuki GSX 400 R 

       Trzy lata później dostałam cynk od znajomego, że ma na sprzedaż motocykl szosowy za psie pieniądze. Coś mu było, nie odpalał, wyglądał jak koń po westernie i w zasadzie nikt go nie chciał. Pomyślałam, że skoro z YZ’ką się udało to czemu nie. I tak oto uśmiechnięta pchałam przez las kolejną zabawkę - Suzuki GSX 400 R. Czterocylindrowy wynalazek szatana, produkowany jedynie na Japonię w nakładzie 1500 sztuk (skąd on się tu wziął to dalibóg nie wiem). Modeli dwucylindrowych kilka by się znalazło, czterogarnkowego „gixa” nie spotkałam nigdy później. Pół roku przerabiania, rozkręcania, skręcania, znowu przerabiania, malowania, szpachlowania i nie wiadomo czego jeszcze. W końcu wyjechał podbijać ulice ze mną na grzbiecie. I mimo, że części do niego nie było nigdzie (ba! nawet w katalogach go nie było!), był chyba najcudowniejszą maszyną jaką kiedykolwiek miałam. Nie za duży, zwinny, mocy dużo nie miał, ale na początek lepiej mieć za mało niż za dużo, takie jest moje zdanie. 

 
fot. Adam Strzelecki
fot. Adam Strzelecki
 

       Przyszedł czas kiedy zapragnęłam większej maszyny. Ale studia dzienne i dwie pochłaniające wszystkie pieniądze zabawki, nie pozwalały na kupno kolejnej. A że jakoś było coraz mniej czasu na podbijanie okołomiejskiej dżungli, podjęłam decyzję o sprzedaży obu maluchów. Z Gixem było chyba najciężej się rozstać, płakałam jak głupia. Na szczęście trafił do mojej koleżanki z uczelni, do teraz czasem go widuję, wiem co u niego słychać, doradzam. YZ’ka pojechała do Szczecina, mam nadzieję, że jest jej tam dobrze...

Yamaha R6

       1 czerwca 2012 roku zrobiłam sobie prezent na dzień dziecka i przywiozłam do domu Yamahę R6. Rozwaloną, po wizycie w rowie. Jak teraz to wszystko składam w całość, to dociera do mnie, że żadnej z moich zabawek nie kupiłam gotowej, każdej coś dolegało. Ale to chyba jest najpiękniejsze - tworzyć coś z niczego. Ze sterty metalu, której nikt nie dawał szans, zbudować coś pięknego i dać maszynie drugie życie. Tu z tematem uwinęłam się szybciej, po miesiącu Erka była gotowa i jest ze mną do dziś :)

fot. Adam Strzelecki
 
fot. Adam Strzelecki
 
Zuz

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz