wtorek, 24 września 2013

Zmieniamy łożysko!

No i obiecana w poście Intro – wymiana łożyska. Jak rozpoznać jego wycie, skąd wiedzieć, o które koło chodzi, i wreszcie – jak wymienić. Zdaję sobie sprawę, że wiele z Was, drogie Panie, nie zrobi tego samemu. Choćby z braku czasu, ochoty, czy narzędzi. Ale może jednak ciekawi Was ten nieduży metalowy element, dzięki któremu Wasze autko toczy się po drodze. Tak więc najpierw poznajmy się z nim trochę...

 

O łożyskach słówek kilka...


Jeśli chodzi o łożyska w kołach, mamy do czynienia z łożyskami kulkowymi, często skośnymi. Są to takie łożyska, w których elementem tocznym są po prostu metalowe kulki. Pracują one w wyprofilowanych bieżniach, w otoczeniu specjalnego smaru łożyskowego. Ot i cała filozofia :) Ciekawostką jest, że jako wynalazcę łożyska kulkowego, uznawany jest Leonardo da Vinci.

W każdym aucie łożyska są inne, u mnie na przykład wymiana tylnego łączy się z wymianą całej piasty, ponieważ są to elementy zintegrowane. Niestety łożyska tego typu są droższe, aczkolwiek moim zdaniem mniej kłopotliwe w wymianie. Nie potrzebujemy prasy by usunąć stare i wprasować nowe łożysko. Osobiście nie lubię tego robić, zdarzyło mi się, że nowe łożysko po prostu się rozpadło (wewnętrzna bieżnia postanowiła zakończyć związek z zewnętrzną). W przypadku wymiany całej piasty, jest to dziecinnie proste :) Wybrałam firmę SKF, ponieważ jestem jej wierna już od dłuższego czasu. Mam zamontowane w swoim aucie łożysko tej firmy i wszystko pięknie gra i tańczy :) Nie jest to firma najtańsza, ale za to mamy gwarancję wysokiej jakości i pewność, że nie kupujemy bubla. 

Jeżeli zbyt długo będziemy zwlekać z taką naprawą, może być to tragiczne w skutkach. Wyeksploatowane łożysko może nagle unieruchomić jedno z Waszych kół, a to z kolei doprowadzić do wypadku. Więc pilnujmy tego dla własnego bezpieczeństwa!

Awaria łożyska w kole może mieć wiele przyczyn. Od korozji, która uszkodziła jakiś jego element, przez przegrzanie, pęknięcie pierścienia zewnętrznego czy niewłaściwe smarowanie, aż po chyba spotykane najczęściej – po prostu zmęczenie materiału. Żaden detal w naszym aucie nie jest nieśmiertelny. Metalowe elementy pracują pod obciążeniem przez tysiące godzin, powstają mikrouszkodzenia, zmiana struktury metalu itp. Nie będziemy się tu zagłębiać w tajniki materiałoznawstwa. Skąd więc wiedzieć, że któreś z naszych łożysk domaga się wymiany? Otóż wystarczy jedynie słuchać naszego autka. Wiele osób po prostu wsiada i jedzie, mając w nosie to czy właśnie coś nam odpadło. A tak naprawdę samochody to grzeczne stworzonka, które same „mówią” o tym co im się popsuło. Wystarczy umieć słuchać...
       

ETAP 1: DIAGNOZA


Skąd wiedzieć, że to co wyje, to łożysko, a nie coś-co-wyje? Z reguły „wyć” może tylko łożysko, w każdym razie jest to najbardziej prawdopodobne. Jest to takie dziwne „huczenie” nasilające się w okolicach 70-80 km/h. Jeśli coś wydaje taki dźwięk, to macie prawie pewność, że jedno z łożysk chce przejść na zasłużoną emeryturę. Pójdźmy krok naprzód – teraz pora zlokalizować, które koło chce odmówić współpracy.

Zacznijmy od tego, na której osi owo felerne łożysko się znajduje. Najprostszym sposobem jest jazda lekkim slalomem (oczywiście nie na ruchliwej drodze! Bądźmy rozsądni i uważajmy na okoliczności!). Kiedy jesteście sami na szerokiej, suchej i nie oblodzone drodzej, po prostu pojedźcie leciutkim slalomem. Jeżeli uszkodzeniu uległo jedno z przednich łożysk, przy skręcaniu w którąś ze stron, wycie powinno ucichnąć. Jeśli cichnie gdy skręcamy w lewo – do wymiany mamy lewe łożysko, i analogicznie. Jeżeli natomiast wycie nie ustępuje, raczej chodzi o oś tylną. Wtedy najczęstszym objawem, jest nasilenie się hałasu podczas hamowania. Tu niestety nie jest tak prosto sprawdzić, o które koło chodzi. Więc drogie Panie (i Panowie, którzy mam nadzieję też czytają :))! Bierzemy lewarek i podnosimy tył auta! Najpierw jedną stronę, łapiemy za koło i z całej siły próbujemy nim zakręcić, wszystko jedno w którą stronę. Przeszkadzać Wam może szuranie klocków po tarczy i możecie nie usłyszeć wołania o pomoc Waszego samochodu. Wtedy podnosimy drugie kółko i robimy to samo. Jeśli łożysko domaga się wymiany, to gwarantuję Wam, że usłyszycie różnicę :)

ETAP 2: WYMIANA

 


Zdaję sobie sprawę, że niewiele z Was podejmie się samodzielnie takiej naprawy. Jednak uważam, że fajnie jest wiedzieć o co chodzi w naszym autku, jak co działa, jak wygląda. Od kilku lat żadne z moich aut nie widziało obcego warsztatu samochodowego, ani innych rąk niż moje. Powód takiego podejścia to jednak temat na inny felieton. Jako że mój Golfik grzecznie poprosił o zmianę łożyska, postanowiłam przygotować dla Was mały tutorial o tym jak to się robi. Jedne dziewczyny robią tutoriale o makijażach, inne o fryzurach. Ja dziś pokażę Wam, jak zmienia się łożysko. Do roboty!

Krok 1: Logiczne – zdejmujemy koło :)

Krok 2: Odkręcamy zacisk hamulcowy oraz jarzmo. Zaciski z reguły są przykręcone do jarzma za pomocą dwóch śrub, przez gumowo-metalowe tulejki.

Zacisk hamulcowy
Jarzmo

Krok 3: Zdejmujemy tarczę hamulcową. Przeważnie jest ona przykręcona na jedną małą gwiazdkową śrubkę. 

Tarcza hamulcowa

Krok 4: Przy użyciu młotka i śrubokręta (bo bez młota to nie robota!), pozbywamy się zaślepki chroniącej nakrętkę.



Krok 5: <Zdjęcie niżej po lewej stronie>  Odkręcamy ową nakrętkę. Z reguły jest to klucz 12-kątny. Standardowe śruby mają 6 kątów, jednak przy mocowaniach półosi oraz piast najczęściej spotykamy się z takimi nakrętkami. Od razu uprzedzam, ona łatwo nie odpuści! Mi z pomocą w takich chwilach zawsze przychodzi półtora-metrowa rura :) Dzięki temu mamy dłuższe ramię działania siły - fizyka jest wszędzie :)

Po lewej: odkręcamy nakrętkę. Po prawej: Zbijamy starą piastę.


Krok 6: <Zdjęcie wyżej po prawej stronie>  Przy użyciu młotka, zbijamy starą piastę. Może to trochę potrwać, dziś musiałam się zdrowo namachać! Często zdarza się, że uszkodzone łożysko rozpadnie się na kawałki podczas zbijania go. Wtedy na czopie zostaje wewnętrzna bieżnia, której oczywiście musimy się pozbyć. Tu z pomocą przychodzi narzędzie pierwszej potrzeby, czyli diaks, poprawnie zwany szlifierką kątową. Ostrożnie nacinamy bieżnię by nie uszkodzić czopa. Następnie bierzemy śrubokręt (najlepiej taki do pobijania, z metalowym rdzeniem), przykładamy go w miejscu nacięcia i walimy w niego raz a porządnie młotem. Bieżnia grzecznie pęka i voila!

Popsuło się...

 Wewnętrzna bieżnia. Tniemy!

Voila!

Krok 7: <Zdjęcie niżej po lewej stronie>  Oczyszczamy czop i przykładamy nową piastę. Ważne jest, by podczas nabijania jej, nie uderzać w część zewnętrzną, może to bowiem doprowadzić do zniszczenia naszego nowego łożyska. Moim garażowym patentem jest duży klucz nasadowy, jak najbardziej zbliżony średnicą do średnicy wewnętrznej bieżni. Postukujemy w niego młotkiem co kilka uderzeń zmieniając punkt przyłożenia nasadki. Pozwoli to uniknąć krzywego nabicia piasty, zakleszczenia a w konsekwencji – nawet uszkodzenia jej. 
 
Krok 8: <Zdjęcie niżej po prawej stronie>  Dokręcamy nową nakrętkę znajdującą się w zestawie.

Po lewej: nabijamy nową piastę. Po prawej: dokręcamy nakrętkę.

Krok 9: Nabijamy nową zaślepkę uważając na palce. Jest to chyba najbardziej upierdliwa rzecz podczas całej wymiany :)


Kroki... kolejne: Składamy wszystko do kupy robiąć powyższe czynności w odwrotnej kolejności :)


I tyle! Łożysko zmienione, Golfik zadowolony, ja tym bardziej. Wiem jakie części zamontowałam, wiem, że naprawa została wykonana porządnie i żaden niecny „mechanik” nic mi tu nie nawywijał :)

Przy okazji zmieniłam również łapę mocującą skrzyni biegów. Zdecydowałam się na część firmy Lemförder, poleconą mi przez znajomego. Podobno jest to jedna z najlepszych firm wykonujących tego typu elementy. 



Ta łapa jest jednym z najczęściej trzech elementów mocujących serce Waszego autka do karoserii. Są to elementy metalowo-gumowe, które rzadko bo rzadko, ale jednak czasem wymagają wymiany. 


Obecnie mój Golf strasznie wibruje na wolnych obrotach, diagnoza została postawiona, że właśnie jest to któraś z łap. Kobieca intuicja podpowiadała mi, że chodzi właśnie o tę dolną, nazywaną potocznie kością, ze względu na jej kształt. Jednak intuicja tym razem zawiodła - malec wibruje dalej. Może to nie była żadna kobieca intuicja tylko lenistwo? Wymiana tej łapy zajęła mi 10 minut, dwie pozostałe są nieco bardziej kłopotliwe. Cóż, i za to trzeba będzie się zabrać...

Kobieta w kanale... Można? Można!!! :)
 Zuz

wtorek, 17 września 2013

TEST: Nissan Patrol GR 3.0 Di


Nissan Patrol GR, 3.0 Di, rok 2002

 

fot. Adam Kowalczyk

       Na wstępie powiem, że Toyota RAV 4, Suzuki Samuraj, czy Volvo XC 90, to wbrew obiegowej opinii nie są samochody terenowe. Nazwijmy je raczej samochodami użytkowymi na różne rodzaje dróg. Ale spróbujcie tylko zabrać Samuraja w teren, to na pierwszym większym dołku wywrócicie się na bok. Mówiąc „auto terenowe”, miejmy na myśli samochód wielki i potężny, z kołami jak w traktorze, który na widok bagna aż podskoczy z radości. Samochód, który rzuci się niczym szczeniak rasy golden retriever w największe możliwe błoto z radosnym okrzykiem i przejedzie przez nie jak gorący nóż którym tniecie masło. Mówiąc „samochód terenowy” wyobrażamy sobie auto nieustraszone, toporne i brudne. Wyobrażamy sobie Nissana Patrola GR.

 
fot. Adam Kowalczyk
 
fot. Adam Kowalczyk

        Moja pierwsza myśl na widok tego samochodu to to, że jest wielki jak Księżyc. Myśl druga: jak to zaparkować? Na co dzień jeżdżę autem małym, które da się wcisnąć dosłownie wszędzie. Więc gdyby ktoś kazał mi zaparkować „Parcha” (tak pieszczotliwie nazywa go właściciel) pod supermarketem, gdzie połowa samochodów stoi pod skosem, okrakiem, a Mini Cooper zagina czasoprzestrzeń zajmując nieledwie trzy miejsca parkingowe, nie pozostałoby mi nic innego jak usiąść i płakać. Albo pojechać na koniec parkingu gdzie nikomu się nie chce szukać miejsc, w związku z czym zawsze jest tam pusto. Jednak nie jest to niemożliwe. Właściciel Patrola, którego miałam przyjemność testować (Patrola, nie właściciela ;)), nie raz pokazał mi, że da się zaparkować praktycznie wszędzie tam, gdzie ja postawię swojego Golfa. Fakt, wtedy czasem łatwiej byłoby wysiąść przez bagażnik, ale to szczegół. Nikt kto kupuje terenówkę, nie budzi się w nocy z krzykiem, że nie ma jak zaparkować. Kupując auto terenowe, takie jak jak Patrol, G-Klasa czy Land Rover, śnimy o błocie, dziurach i ścigającym nas ze strzelbą leśniczym.
       To nie znaczy, że nie wolno wam wyjechać na normalną drogę. Niesie to z sobą wiele plusów. Przede wszystkim, jesteście więksi od niemal wszystkiego co się z wami na tej drodze znajduje. Jeśli chcecie wyjechać z podporządkowanej na zakorkowaną ulicę, gdzie wszyscy patrzą na was z nienawiścią przyklejając się zderzakiem do bagażnika kolegi z przodu, wystarczy odrobinę wysunąć wielki Patrolowy pysk... Kierowcy na ogół mają instynkt samozachowawczy i to wystarczy, żebyście włączyli się do ruchu. Drugą zaletą z pewnością jest wysokość tego typu aut. Będziecie zawczasu wiedzieć o nadciągających z przeciwka potencjalnych kłopotach, albo zamiast kląć skąd tu u licha wziął się korek, będziecie przeklinać sierotę na światłach, która zapomniała gdzie ma jedynkę. Jazda nim to przyjemność podobna do jazdy na słoniu. O dynamice raczej zapomnijmy, w końcu 3-litrowy diesel musi jakoś rozpędzić te prawie 2 i pół tony. Zrywności konia wyścigowego nie ma się tu co spodziewać. Możemy stanąć na pedale gazu całym ciężarem, by obudzić drzemiące pod maską 160 koni, ale wtedy oczami wyobraźni zobaczycie wir w baku, a wskazówka od poziomu paliwa zacznie przejawiać niebezpieczną chęć do położenia się na czerwonym polu. Mimo wszystko 160 koni nadal będzie drzemać. Może z większym rykiem lekko się przebudzi, ale na pewno to stadko rumaków nie rzuci się ambitnie do przodu. Czy to wada? Chyba nie. Jeśli ktoś koniecznie chce doświadczać astronomicznych przeciążeń przy ruszaniu, z pewnością znajdzie lepszy sposób by wydać te 30-40 tysięcy (za tyle możemy kupić seryjny egzemplarz bez przeróbek). Jednak 380 Nm momentu obrotowego robi swoje w terenie.

fot. Adam Kowalczyk

       Na każdym rodzaju bezdroża, błota, bagna i różnych innych lepkich i grząskich nawierzchni, Patrol idzie jak lodołamacz. Wystarczy wprawiony kierowca obeznany z samochodem i nie ma dla niego drogi nie do pokonania. Jeżeli jednak planujecie taplać się w naprawdę głębokim błocie, dla bezpieczeństwa dobrze zainwestować w wyciągarki i zmianę zawieszenia, które zwiększy prześwit oraz kąty zejścia i natarcia. A jeśli jesteście amatorami w tym temacie (patrz: ja), bagna po pas lepiej odpuścić.
       Miałam przyjemność jeździć Patrolem i po drogach publicznych i po miejscach, które asfaltu nie widziały i nie zobaczą z pewnością przez najbliższe kilka stuleci. Jedyne co mnie zadziwiło, to fakt, że przejeżdżając przez wodę z prędkością większą niż ok. 40 km/h, cały ten syf leci wprost na przednią szybę. Nie rozumiem tego, kto to wymyślił... I jakim cudem kałuża, która na pierwszy rzut oka wygląda na głęboką do połowy łydki, jest w stanie wygenerować taką ilość wody, żeby ochlapać maskę, szybę i otwarty szyberdach. Ale to już pytanie do Matki Natury. Moje pytanie brzmi – co ktoś spieprzył z konstrukcją nadkoli, że fontanna, która z założenia powinna chlapać na boki podlewając okoliczne krzaki, podlewa szybę z taką intensywnością, że wycieraczki mimo pracy na najwyższych obrotach, nie zawsze nadążają ze zbieraniem nadmiaru wody. Wy w tym czasie próbujecie intuicyjnie jechać prosto modląc się, by żadne drzewo nie postanowiło wyskoczyć przed maskę i czekacie aż szyba na powrót nabierze przejrzystości. Inaczej ma się sprawa z gęstym gliniastym błotem. Jest ono widocznie lepiej wychowane od wody i grzecznie pozostaje w dolnych partiach pojazdu, fajdając wam tylko nadkola i drzwi do połowy w takim stopniu, że gdyby nie dach to nie wiedzielibyście jaki wasze auto ma kolor.
       Oblepiałam Patrola błotem i gliną zarówno za dnia jak i w nocy. I muszę przyznać, że w temacie oświetlenia skośnoocy panowie z Nissana naprawdę się popisali. W połączeniu z dwoma dodatkowymi, wielkimi jak talerze halogenami, ani razu nie stwierdziłam, że mi za ciemno. I mimo mojego pierwszego wrażenia, że jadę wspomnianym Księżycem i strachu, że nie ma takiej opcji bym zmieściła się pomiędzy te dwa drzewa, Patrol wciąga brzuch i lekko tylko zawadza o gałęzie. Zabawy było co niemiara. Biorąc pod uwagę moją miłość do motocykli off-road'owych, Patrol przypomniał mi nieco te beztroskie czasy, gdy chodziło tylko o to, kto bardziej oblepi się błotem. Jednak w temacie aut, których żywiołem jest off-road, jestem kompletnym laikiem, co niestety dało o sobie później znać. 
 
       Z bananem na twarzy jak u pięciolatka, wołając co chwilę „Ale fajnie!”, jeździłam po lesie wjeżdżając we wszystko, co choćby przypominało kałuże. Dzięki czujnemu umysłowi mojego Towarzysza udało mi się przejechać nawet przez te miejsca, na których widok cisnęły mi się na usta słowa, których dama zdecydowanie nie powinna wymawiać. Jednak się udawało, do czasu...
       Jadąc między polami, wypatrzyłam stado krów i narobiłam wrzasku, że chcę pogłaskać krowę. Na szczęście właściciel Patrola, który odważnie pozwolił mi poprowadzić swoje „maleństwo”, wybił mi ten pomysł z głowy twierdząc, że chyba mnie pogięło. Odpuściłam łaciate bydło i pojechaliśmy dalej. Ale na którymś z rzędu polu pasły się konie. Jeździłam konno przez ponad 10 lat, więc stwierdziłam, że tym razem nie odpuszczę. Odpięłam pasy, wyskoczyłam z samochodu i już byłam w połowie odległości do zwierzaka. Jak się po chwili okazało, rumak nie miał ochoty się ze mną integrować, co wyraźnie mi wytłumaczył gryząc mnie. Darujcie sobie kontakty z wiejską fauną, która podejrzewam toleruje tylko i wyłącznie własnego chłopa, od którego dostaje jeść - mam nauczkę na przyszłość. Obrażona na zębatego brutala, wskoczyłam do Parcha z nonszalanckim „nic mi nie jest”, wrzuciłam Drive i pojechaliśmy dalej. Z tych emocji jakoś zapomniałam o pasach. Mój Towarzysz od początku jechał bez pasów, bo co się może stać na polu. Za zakrętem ukazała się ogromna, błotnisto-bagnista kałuża. Oczy mi się zaświeciły, usłyszałam „Jedź! Tylko nie odpuszczaj gazu!”. Phi... Tyle to ja wiem... Pojechałam, i pożałowałam, że nie zapięłam tych pasów... Na dzień dobry kałuża uraczyła nas lekkim uskokiem, który spowodował utratę kontaktu między mną a siedzeniem (notabene bardzo komfortowym). Za miejscem gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę w górę poszły i nogi, tracąc kontakt z pedałem gazu. Parch postanowił się nie sprzeciwiać i zrobić to co chciałam, myśląc zapewne „Co ona robi? No dobra, niech ma...” i posłusznie zwolnił. Kiedy grawitacja zrobiła swoje i wróciłam na miejsce, z którego nie powinnam była się ruszać, wśród krzyków mojego Towarzysza „Gaz! Gaz! Gaz!”, z zapałem deptałam prawy pedał modląc się, by nie utknąć. Niestety na marne. Patrol stanął w miejscu mieląc wszystkimi czterema kołami i zapewne świetnie się przy tym bawiąc. Cóż, gdyby na siedzeniu pasażera siedział bazyliszek, już dawno byłabym kamiennym posągiem. I to z niezbyt inteligentnym wyrazem twarzy. Ale jako, że nie był to bazyliszek, a wkur... zdenerwowany mężczyzna, który w tamtej chwili pewnie chciał wyjąć z bagażnika saperkę i zakopać mnie w tym błocie, zdecydowaliśmy, że zamienimy się miejscami. Niewiele to dało poza tym, że Nissan wygodniej ułożył się w lepkiej mazi czekając na rozwój wydarzeń. Ani łopata, ani podkładanie pod koła kamieni, patyków i różnych innych znalezionych przedmiotów, nie przyniosły zamierzonego rezultatu. Tak oto, ubłocona po pas leciałam przez wiochę w poszukiwaniu skorego do pomocy chłopa z orężem w postaci traktora. Na moje zbawienie, chłop taki się znalazł i po paru minutach Patrol już stał na stabilnym podłożu. 
 

  

 


       Taki był finał mojej błotnistej przygody, Jakie jest moje zdanie na temat tego auta? To świetny samochód, dostarczający mnóstwa frajdy nawet w niedoświadczonych rękach. Na dodatek jest użyteczny, bo wszędzie wjedzie mając na pokładzie nawet 7 osób (tyle przewidział producent, moim zdaniem jeśli się uprzemy, tuzin zmieścimy spokojnie). Jednak jeśli planujecie ambitniej podbijać dżunglę, lepiej zainwestujcie w wyciągarkę. Albo dwie... Ewentualnie cztery. I zapinajcie pasy!

środa, 11 września 2013

Moja motocyklowa historia


 Yamaha YZ 125

       Od dziecka podawałam tacie klucze kiedy dłubał coś przy naszym Volkswagenie Typ 3 z ’63 roku. Dziecięciem będąc nauczyłam się odróżniać klucz płaski od nasadowego, po czym mój motoryzacyjny bakcyl nieco ucichł. Nie dawał zbytnio o sobie znać do momentu kiedy miałam hmm... mniej więcej 16 lat. Wtedy odkryłam coś tak wspaniałego jak motocykle offroad’owe. No i wpadłam po uszy... Uciułałam trochę grosza, rodzice trochę dorzucili i tak oto nabyłam swoje pierwsze motoryzacyjne dziecko - Yamahę YZ 125. Starą, rozklekotaną, dla niektórych nadającą się tylko do huty na przemiał. Ale miała coś w sobie, zaryzykowałam i kupiłam sobie niebieską skarbonkę. Spędziłam dziesiątki godzin w garażu, często kręcąc śrubkami do czwartej nad ranem. Nie udałoby mi się, gdyby nie mój Przyjaciel - „odkręć to, teraz tamto”. Po dwukrotnym rozłożeniu i złożeniu dwusuwowego silnika pod jego czujnym okiem, byłam w stanie zrobić to sama w jakąś godzinę. „Igrekzetka” przysparzała mnóstwa problemów, psuła się co chwilę, miałam problem z niektórymi częściami ze względu na jej wiek, ale w końcu osiągnęłam cel - była idealna. Dokładnie taka jak chciałam (jedynie różowe lagi spędzały mi sen z powiek). Moja przygoda z offroadem trwała ponad 3 lata. 3 lata taplania się w błocie, głodu adrenaliny i nauki jak co działa. Cross jest idealnym przygotowaniem to późniejszego wojowania na ulicach. Uczy refleksu, uświadamia jak motocykl zachowuje się w poślizgu (co uwierzcie mi - przydało się w przyszłości) a co więcej - uczy pokory. Nie raz poleciałam w krzaki bo coś „nie wydało”, ale dzięki temu niebieskiemu motorkowi, nauczyłam się oceniać własne możliwości.
 
fot. Adam Strzelecki

 

Suzuki GSX 400 R 

       Trzy lata później dostałam cynk od znajomego, że ma na sprzedaż motocykl szosowy za psie pieniądze. Coś mu było, nie odpalał, wyglądał jak koń po westernie i w zasadzie nikt go nie chciał. Pomyślałam, że skoro z YZ’ką się udało to czemu nie. I tak oto uśmiechnięta pchałam przez las kolejną zabawkę - Suzuki GSX 400 R. Czterocylindrowy wynalazek szatana, produkowany jedynie na Japonię w nakładzie 1500 sztuk (skąd on się tu wziął to dalibóg nie wiem). Modeli dwucylindrowych kilka by się znalazło, czterogarnkowego „gixa” nie spotkałam nigdy później. Pół roku przerabiania, rozkręcania, skręcania, znowu przerabiania, malowania, szpachlowania i nie wiadomo czego jeszcze. W końcu wyjechał podbijać ulice ze mną na grzbiecie. I mimo, że części do niego nie było nigdzie (ba! nawet w katalogach go nie było!), był chyba najcudowniejszą maszyną jaką kiedykolwiek miałam. Nie za duży, zwinny, mocy dużo nie miał, ale na początek lepiej mieć za mało niż za dużo, takie jest moje zdanie. 

 
fot. Adam Strzelecki
fot. Adam Strzelecki
 

       Przyszedł czas kiedy zapragnęłam większej maszyny. Ale studia dzienne i dwie pochłaniające wszystkie pieniądze zabawki, nie pozwalały na kupno kolejnej. A że jakoś było coraz mniej czasu na podbijanie okołomiejskiej dżungli, podjęłam decyzję o sprzedaży obu maluchów. Z Gixem było chyba najciężej się rozstać, płakałam jak głupia. Na szczęście trafił do mojej koleżanki z uczelni, do teraz czasem go widuję, wiem co u niego słychać, doradzam. YZ’ka pojechała do Szczecina, mam nadzieję, że jest jej tam dobrze...

Yamaha R6

       1 czerwca 2012 roku zrobiłam sobie prezent na dzień dziecka i przywiozłam do domu Yamahę R6. Rozwaloną, po wizycie w rowie. Jak teraz to wszystko składam w całość, to dociera do mnie, że żadnej z moich zabawek nie kupiłam gotowej, każdej coś dolegało. Ale to chyba jest najpiękniejsze - tworzyć coś z niczego. Ze sterty metalu, której nikt nie dawał szans, zbudować coś pięknego i dać maszynie drugie życie. Tu z tematem uwinęłam się szybciej, po miesiącu Erka była gotowa i jest ze mną do dziś :)

fot. Adam Strzelecki
 
fot. Adam Strzelecki
 
Zuz

piątek, 6 września 2013

Intro


     Wiele kobiet ceni w samochodach kolorowe światełka, ładną tapicerkę albo to, że jest czerwony. Ja nie. Dla mnie znaczenie ma coś więcej. Jestem kobietą, która kocha motoryzację, kocha w każdym tego słowa znaczeniu. Motoryzacja wiele lat temu stała się dla mnie pasją, sposobem na życie a mam nadzieję, że w przyszłości także pracą. Gdyby w jakiś magiczny sposób nagle wszystko co związane z paliwem, smarem i odgłosem silników zniknęło z powierzchni ziemi, nie pozostawałoby nic innego jak pójść utopić się w wannie...
     Chcę pokazać kobiece/nie-kobiece podejście do tematu. Każda z nas jest w stanie dowiedzieć się co znaczy która kontrolka w naszym aucie, każda jest w stanie zmienić koło, czy wiedzieć, że to co wyje w kole to łożysko, a nie „coś-co-wyje”.
Jeszcze coś...
                               ... nie lubię różowego.

     To tyle słowem wstępu. Będę tu zamieszczać testy samochodów, moje opinie na ich temat, nowinki motoryzacyjne, relacje z różnego rodzaju moto-wydarzeń i w zasadzie wszystko co mi przyjdzie do głowy związanego z motoryzacją.

Pozdrawiam
Zuz