Yamaha YZ 125
Od
dziecka podawałam tacie klucze kiedy dłubał coś przy naszym
Volkswagenie Typ 3 z ’63 roku. Dziecięciem będąc nauczyłam się
odróżniać klucz płaski od nasadowego, po czym mój motoryzacyjny
bakcyl nieco ucichł. Nie dawał zbytnio o sobie znać do momentu
kiedy miałam hmm... mniej więcej 16 lat. Wtedy odkryłam coś tak
wspaniałego jak motocykle offroad’owe. No i wpadłam po uszy...
Uciułałam trochę grosza, rodzice trochę dorzucili i tak oto
nabyłam swoje pierwsze motoryzacyjne dziecko - Yamahę YZ 125.
Starą, rozklekotaną, dla niektórych nadającą się tylko do huty
na przemiał. Ale miała coś w sobie, zaryzykowałam i kupiłam
sobie niebieską skarbonkę. Spędziłam dziesiątki godzin w garażu,
często kręcąc śrubkami do czwartej nad ranem. Nie udałoby mi
się, gdyby nie mój Przyjaciel - „odkręć to, teraz tamto”. Po
dwukrotnym rozłożeniu i złożeniu dwusuwowego silnika pod jego
czujnym okiem, byłam w stanie zrobić to sama w jakąś godzinę.
„Igrekzetka” przysparzała mnóstwa problemów, psuła się co
chwilę, miałam problem z niektórymi częściami ze względu na jej
wiek, ale w końcu osiągnęłam cel - była idealna. Dokładnie taka
jak chciałam (jedynie różowe lagi spędzały mi sen z powiek).
Moja przygoda z offroadem trwała ponad 3 lata. 3 lata taplania się
w błocie, głodu adrenaliny i nauki jak co działa. Cross jest
idealnym przygotowaniem to późniejszego wojowania na ulicach. Uczy
refleksu, uświadamia jak motocykl zachowuje się w poślizgu (co
uwierzcie mi - przydało się w przyszłości) a co więcej - uczy
pokory. Nie raz poleciałam w krzaki bo coś „nie wydało”, ale
dzięki temu niebieskiemu motorkowi, nauczyłam się oceniać własne
możliwości.
![]() |
fot. Adam Strzelecki |
Suzuki GSX 400 R
Trzy
lata później dostałam cynk od znajomego, że ma na sprzedaż
motocykl szosowy za psie pieniądze. Coś mu było, nie odpalał,
wyglądał jak koń po westernie i w zasadzie nikt go nie chciał.
Pomyślałam, że skoro z YZ’ką się udało to czemu nie. I tak
oto uśmiechnięta pchałam przez las kolejną zabawkę - Suzuki GSX
400 R. Czterocylindrowy wynalazek szatana, produkowany jedynie na
Japonię w nakładzie 1500 sztuk (skąd on się tu wziął to dalibóg
nie wiem). Modeli dwucylindrowych kilka by się znalazło,
czterogarnkowego „gixa” nie spotkałam nigdy później. Pół
roku przerabiania, rozkręcania, skręcania, znowu przerabiania,
malowania, szpachlowania i nie wiadomo czego jeszcze. W końcu
wyjechał podbijać ulice ze mną na grzbiecie. I mimo, że części
do niego nie było nigdzie (ba! nawet w katalogach go nie było!),
był chyba najcudowniejszą maszyną jaką kiedykolwiek miałam. Nie
za duży, zwinny, mocy dużo nie miał, ale na początek lepiej mieć
za mało niż za dużo, takie jest moje zdanie.
Przyszedł
czas kiedy zapragnęłam większej maszyny. Ale studia dzienne i dwie
pochłaniające wszystkie pieniądze zabawki, nie pozwalały na kupno
kolejnej. A że jakoś było coraz mniej czasu na podbijanie
okołomiejskiej dżungli, podjęłam decyzję o sprzedaży obu
maluchów. Z Gixem było chyba najciężej się rozstać, płakałam
jak głupia. Na szczęście trafił do mojej koleżanki z uczelni, do
teraz czasem go widuję, wiem co u niego słychać, doradzam. YZ’ka
pojechała do Szczecina, mam nadzieję, że jest jej tam dobrze...
Yamaha R6
1
czerwca 2012 roku zrobiłam sobie prezent na dzień dziecka i przywiozłam do domu Yamahę R6. Rozwaloną, po
wizycie w rowie. Jak teraz to wszystko składam w całość, to
dociera do mnie, że żadnej z moich zabawek nie kupiłam gotowej,
każdej coś dolegało. Ale to chyba jest najpiękniejsze - tworzyć
coś z niczego. Ze sterty metalu, której nikt nie dawał szans,
zbudować coś pięknego i dać maszynie drugie życie. Tu z tematem
uwinęłam się szybciej, po miesiącu Erka była gotowa i jest ze
mną do dziś :)
![]() |
fot. Adam Strzelecki |
![]() |
fot. Adam Strzelecki |
Zuz
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz